Potrzebna jest nowelizacja budżetu - wywiad z prof. Tomkiewiczem
REKLAMA
REKLAMA
PAP: Jak bardzo jest nam potrzebna nowelizacja budżetu?
REKLAMA
Prof. Jacek Tomkiewicz, dziekan Kolegium Finansów i Ekonomii Akademii Leona Koźmińskiego (ALK): Ustawa budżetowa to limit wydatków i deficytu oraz prognoza dochodów. Jeśli spadają dochody, to wtedy nie można utrzymać poziomu wydatków. Budżet musi być nowelizowany, ponieważ inaczej spadek dochodów oznaczałby bardzo duże cięcia wydatków, jeśli chcielibyśmy utrzymać to, co jest zapisane w ustawie budżetowej teraz.
PAP: Konstrukcja budżet na 2020 r. była krytykowana ze względu na wyprowadzanie wydatków poza sektor finansów publicznych. Czy ten trend się utrzyma?
J.T.: To, co się obecnie dzieje, to jest wyprowadzanie pieniędzy poza sektor finansów publicznych w wiele większym stopniu, niż to było planowane. Przykładem jest Polski Fundusz Rozwoju (PRF), który nie jest częścią sektora, czyli jego zadłużenie nie jest wliczane do długu publicznego.
REKLAMA
Zarzuty dotyczyły w dużej mierze obchodzenia stabilizującej reguły wydatkowej (SRW) i jednorazowych wpływów. Jednak nie ma o co kruszyć kopii - ustawa budżetowa to nie jest obraz finansów publicznych w długim czasie, tylko plan wydatków i dochód budżetu państwa na jeden rok. Budżet, czyli część finansów publicznych, rzeczywiście był zrównoważony, co udało nam się pierwszy raz po roku 1990. Jednak nikt nie mówił, że cały sektor finansów publicznych jest zrównoważony. Więc prawda była po środku - ani nie było tak dobrze, jak mówili rządzący, ani tak źle, jak opozycja.
Zwróćmy uwagę, że budżet był planowany przy prognozie 4-procentowego wzrostu PKB, obecnie zakłada się minus 4 proc. Jeśli nie znowelizowalibyśmy ustawy budżetowej, to musielibyśmy obciąć ok. 30 mld zł wydatków, czyli zabrakłoby np. na co piątą emeryturę.
PAP: Aby uelastycznić podejście do zarządzania finansami publicznymi, rząd planuje zawiesić SRW (stabilizującą regułę wydatkową), początkowo na trzy lata. Czy to zmierzch tej regulacji?
J.T.: Na to wygląda. Wiele wskazuje, że reguła jest fikcją, jeśli możemy w ramach potrzeb wydać 100 mld zł nie poprzez budżet, tylko przez PFR. Prawdopodobnie usankcjonuje się takie podejście do SRW, jakie ma dzisiaj rząd. Alternatywą jest pozostawienie SRW oraz włączenie PFR i funduszu drogowego do sektora finansów publicznych, ale wtedy nasz dług publiczny wystrzeli do poziomu konstytucyjnego (60 proc.). Wydaje się, że wygra pragmatyzm - nie będziemy udawać, że mamy SRW, jak jej nie stosujemy.
PAP: Nie będzie to dużą pokusą dla rządzących?
J.T.: Oczywiście, że może być. Najbardziej się obawiam utraty kontroli nad wydatkami publicznymi. Już dzisiaj wydajemy setki miliardów złotych poza szczegółową wiedzą i kontrolą parlamentu. A przecież budżet to ustawa uchwalana przez Sejm i Senat, omawiana godzinami na jawnych posiedzeniach komisji parlamentarnych, której stosowanie jest pod nadzorem NIK-u. A my obecnie pompujemy setki miliardów złotych do instytucji, które są w teorii publiczne, ale nie do końca kontrolowane przez organa państwa, jak jest w przypadku budżetu. To nie jest przejrzyste ani demokratyczne i aż się prosi o nadużycia i korupcję.
PAP: Czy możemy zastąpić te mechanizmy bezpieczeństwa czymś innym?
J.T.: Najlepszy do tej roli jest rynek, ponieważ rząd nie może zadłużyć się ponad to, co kupi rynek. I tutaj z kolei mamy też rozregulowany system, ponieważ NBP masowo skupuje papiery skarbowe. Dopóki inwestorzy będą zainteresowani naszymi papierami, możemy finansować rosnące wydatki długiem. Jednak to też ma granice, rynek zamiast pożyczenia na 5 proc., zażąda 15 proc., a przy takim progu odsetkowym finansowanie wydatków publicznych może stać się niemożliwe.
Zdrowym podejściem było stworzeniem górnego pułapu ilości skupowanych papierów wartościowych przez NBP w momencie, kiedy trzeba wesprzeć popyt na rynku. Zawsze znajdą się pilne wydatki i palące potrzeby, które "trzeba" sfinansować, więc brak limitu byłby niebezpieczny.
PAP: Jakie mogą być szersze efekty działania NBP i PFR? Czy jesteśmy w stanie przewidzieć, co się stanie w czarnym scenariuszu?
J.T.: Możemy się spodziewać, że tąpnie nam waluta. Kurs ustala rynek, można interweniować i skupywać złotego z rynku walutami z rezerw, ale tych rezerw walutowych mamy ograniczoną ilość. W przeciwieństwie do UE i USA, to rynek ustala cenę złotego, co ogranicza nam możliwości wpływu na nią, mimo posiadania własnego banku centralnego i waluty. Jeśli inwestorzy zobaczą, że mimo rosnącej inflacji NBP nadal utrzymuje niskie stopy procentowe, skupując równocześnie obligacje, to nie będą mieli motywacji, by trzymać oszczędności w złotych, więc kurs złotego poleci.
PAP: Czy możemy szacować zmianę wydatków i dochodów budżetowych przy tak dynamicznie zmieniającej się sytuacji?
J.T.: Jeśli chodzi o szacowanie wpływów, to mniej więcej wiemy, o ile niższe będą wpływy podatków. Dzięki analizie struktury konsumpcji i danych z rynku pracy da się oszacować wpływu z PIT-u i VAT-u, resort finansów ma odpowiednie modele, aby zrewidować wiarygodnie prognozy.
PAP: Czy możliwe jest, że najbliższa nowelizacja nie będzie ostatnią w tym roku?
J.T.: Oczywiście jest to dopuszczalna sytuacja, nie znamy do końca rozwoju wypadków i jestem przekonany, że różne scenariusze w MF są ćwiczone. Pamiętajmy, że jesteśmy u progu wyborów, a taki czas rządzi się swoimi prawami.
PAP: Jak planowane nowe wydatki, pokroju bonu prezydenckiego, czy wcześniej proponowanego bonu turystycznego, wpłyną na kondycję budżetu?
J.T.: Istotną kwestią jest, że 80 proc. jest sztywnych, nie do ruszenia. Największe pole do cięcia wydatków to inwestycje, tam możemy spodziewać się spowolnienia ich tempa, tam mogą być rezerwy. Oszczędzimy też na kosztach obsługi długu publicznego, ponieważ rentowności obligacji osiągają historyczne minima, a nowe zadłużenie jest generowane w dużej mierze poza sektorem finansów publicznych. Możemy liczyć nadal na wysoki zysk wpłacony do budżetu przez NBP, m.in. dzięki osłabieniu się złotego.
Nowe wydatki nie będą aż tak spektakularne jak 500+, nie ma pola na duże i kosztowne programy, warte 30 mld zł, raczej to będą wydatki rzędu kilku miliardów.
PAP: Czy miliardy z funduszy europejskich, m.in. z planowanego "funduszu odbudowy", które dodatkowo mogą trafić do Polski, powinniśmy brać za pewnik?
J.T.: Kompletnie nie. Proces decyzyjny w UE jest bardzo długi, a my jesteśmy na pierwszym etapie, po decyzji Komisji Europejskiej. Zwiększenie wydatków z budżetu UE będzie oznaczało, że Unia będzie musiała się zadłużyć, co oznacza m.in. dyskusje o tym, kto ma to gwarantować, itd. Inaczej mówiąc, nie powinniśmy już dziś planować, na co te dodatkowe pieniądze z Unii wydamy.
REKLAMA
REKLAMA